poniedziałek, 8 października 2012

Do przerwy 0-1 (VI Bieg Trzech Kopców)

   Dwa tygodnie po zrobieniu życiówki na dyszke ponownie stanąłem na linii startu. Tym razem skusiły mnie  VI Międzynarodowe Otwarte Mistrzostwa Krakowa w Biegu Trzech Kopców. Nazwa szumna a bieganie prawie że po centrum Krakowa, a dokładniej przez trzy krakowskie kopce: Krakusa (start), Kościuszki, i Piłsudskiego (meta). Trochę podbiegów i zbiegów w terenie plus sporo płaskiego asfaltu. Będzie fajnie.

   Pakiety odebrane dzień wcześniej, więc w niedzielę można stawić się na luzie od razu na starcie... w poszerzonym składzie. Do mnie i Damiana dołączył Marcin (mało biegający  posiadacz czarnego pasa w ju-jitsu) i  Radek (jeszcze mniej biegający). Każdy z nas z innymi założeniami. Damian ma plan przycisnąć troszeczkę mocniej żeby sprawdzić przed maratonem czy noga wytrzyma, ja mam plan nie stracić za dużo do Damiana, Marcin wymyślił sobie, że będzie "ścigał" się ze mną, a Radek chciał po prostu przeżyć. A,  zapomniał bym o najważniejszym. Na starcie dopingowały  nas żony z dzieciakami, a potem miały czekać na nas na mecie. Muszę jeszcze dodać, że pogoda była bardziej biegowa niż rodzinno-wycieczkowa; wiało i padało.
Czerwono-niebiescy czyli MPP i Młody

  Start biegu wyszedł dość powoli bo była spora liczba biegaczy a my ustawiliśmy się z tyłu. Pierwszy kilometr to zbieg z kopca Krakusa, który wychodzi nam dość słabo bo około 6 min/km więc na kładce przyspieszamy by na Rynek Podgórski wbiec już rozsądnym tempem. Następnie Kładka Ojca Bernatka i zaczyna się długa asfaltowa "prosta" na której rozdzielamy się. To znaczy Damian przyspiesza, ja z Marcinem swoim tempem a Radek pomału zaczyna zostawać z tyłu. Gdyby nie towarzystwo Marcina to bym na bulwarach umarł z nudów. Najmniej ciekawy odcinek trasy. Ale na szczęście kończy się szybko i zaczynamy pobiegać w kierunku kopca Kościuszki. I tam mnie łapie pierwszy kryzys, a raczej pierwsza kolka. Miałem ochotę w tym momencie się wycofać bo nie mogłem sobie z nią poradzić. Marcin po chwili zauważył, że coś jest ze mną nie tak i zostaje z tyłu. Poczekał na mnie i "sprzedał" mi sposób na kolkę (( można się śmiać ze mnie)) o którym nie miałem pojęcia: robimy głęboki wdech, uciskamy miejsce gdzie boli i wypuszczamy powietrze z płuc na dwa razy. Powtarzamy dotąd aż puści. Nie mam nic do stracenia więc próbuje. Wdech, wydechy, wdech, ucisk, wydechy... puszcza.... kurde... pomaga. To napieramy dalej. Docieramy pod kopiec Kościuszki, gdzie jest zlokalizowany wodopój. Parę łyków wody, chwila odpoczynku i można zbiegać w stronę Lasku Wolskiego. A tam cud, miód i ... błoto. Wszędzie błoto. Nie dość, że teraz będzie cały czas pod górę to jeszcze to błoto. I to jest to co lubię. Zdecydowanie wolę takie warunki niż asfalt. Tak mi się tam dobrze biegnie, że wyprzedzam ludzi, których ostatnio widziałem na bulwarach jak mnie wyprzedzali. Marcin zostaje trochę ale to raczej z winy butów. Ja miałem trialówki, a on biegł w typowych "asfaltówkach". Szanse w naszym prywatnym wyścigu wyrównały się po ok. dwóch kilometrach gdy wybiegliśmy pod ZOO na asfalt, który nas prowadził aż do samej mety. Walczyliśmy ramię w ramię, gdy 500 metrów przed metą znowu dopadła mnie kolka (jak by nie mogła za metą). Wdech, ucisk, wydechy. Nie dać się wyprzedzić. Za późno. Marcin dostaje wiatr pod skrzydła i pozostaje mi oglądać jego oddalającą się sylwetkę. Ale walczę do końca. Ze sobą i innymi. Sto metrów przed metą Damian już z medalem na szyi dopinguje mnie do mocnego finiszu, więc pełna mobilizacja i ogień.
Dwóch mi uciekło ;)

JEEEST. Meta. 1:11:11 (godzinajedenaścieminutjedenaściesekund). Medal na szyję, wymiana gratulacji z Marcinem, uściski od MPP i Młodego... chwila... gdzie oni są???? Może z Damianem czekają przed metą. Idziemy tam z Marcinem. Poczekamy od razu na Radka, który powinien niedługo finiszować. Jest Damian, rodziny nie ma. Jego żony i syna też nie ma. Podejrzana sprawa. Może nie możemy się odnaleźć w tym tłumie biegaczy i ich rodzin??? Trzeba zadzwonić gdzie one są. W międzyczasie nadbiega Radek, więc dodajemy mu "pałera" na finisz i mamy zamiar iść w stronę bufetu, gdy z lasu wyłaniają się żony z dzieciakami. Wściekłe, ubłocone i z rządzą mordu w oczach. Okazało się, że zaparkowały z drugiej strony kopca i przedzierały się do nas leśnymi ścieżkami po błocie i kamieniach. Dobrze, że dzieciakom się ta wycieczka trochę bardziej podobała bo dostaliśmy z Damianem tylko od MPP zapewnienie że nas pozabijają jak wrócimy do domu więcej z nami na zawody nie pojadą. 
Czterej muszkieterowie: Damian, Marcin, Ja i Radek

Podsumowanie. 1:11:11dało mi 591 miejsce na 1299 osób które ukończyły (199w M-30).  W rywalizacji z Marcinem jest 1-0 dla niego. Wyszło na to, że samo bieganie nie wystarcza, trzeba popracować jeszcze nad całym ciałem . Zdecydowanie wolę biegać w terenie niż po asfalcie. Na pewno muszę poprawić podbiegi i zbiegi bo szału nie ma. I zapamiętać sobie, żeby MPP i Młodego zabierać ze sobą jak będzie ładna pogoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz