MISSION IMPOSSIBLE TEAM

MISSION IMPOSSIBLE TEAM

środa, 26 września 2012

Biorę w ciemno (I Bieg Capgemini Run)

   Co robi człowiek dwa tygodnie po przebiegnięciu pierwszych w życiu 36 kilometrów i to po górach??? Tak. Zgadliście. Zapisuje się na kolejny bieg.
  Tym razem na szczęście będę biegł na 10 kilometrów. Trzy okrążenia wokół Krakowskich błoń... no prawie trzy bo start był przesunięty o około 500 metrów ale o tym później.
Dwa tygodnie po Krynicy kolano nie boli i dobrze rokuje na przyszłość (się okazało że ból był spowodowany "niedotrenowaniem" ;-) ) i skoro jest moc to trzeba ją wykorzystać. Jakaś życiówka na dziesięć kilometrów by się przydała. Marzy mi się złamać 50 minut.

Na bieg tradycyjnie stawiam się z Damianem. Fajnie się biega gdy ktoś cię motywuje całą trasę. Jest też oczywiście MPP i Młody. Rodzinka Damiana będzie później bo coś tam, coś tam. Odbieramy pakiety, rozgrzewka i na start. O... Pierwszy minus imprezy. Zamieszanie i haos organizacyjny. Okazuje się, że start przesunięty od maty o jakieś 500 metrów i będzie podawany wynik brutto. Hmmm. W takim razie trzeba ustawić się bliżej czołówki co by za wiele nie stracić. Jeszcze chwila zastanowienia czy łamać te 50 minut czy biec na luzie, huk pistoletu startowego  i POSZLIIIIIIII. Dosłownie poszli, bo nim przekroczyliśmy umowną linie startu upłynęło około 15 sekund i dopiero dało się biec. Pierwsze dwa kilometry według Damianowego garmina wychodzą po 4:52 i pojawia się myśl, czy by nie spróbować złamać 47 minut. Dzielę się swoimi przemyśleniami z Damianem. Okej . Przyspieszamy. Trzeci,(przybicie piąteczki z  Młodym i MPP), czwarty, piąty po 4:43. Jest dobrze. A jak jest dobrze to znaczy, że coś musi się spier.. zepsuć. Na szóstym łapie mnie kolka. Ledwo dotrzymuje Damianowi kroku. Ja już nie chcę. Boli. Przepraszam. Czy mogę się tu położyć i umierać w spokoju?? Ale... chwileczkę... jest wybawienie. Damianowi rozwiązuje się but. To znaczy, że będzie musiał się zatrzymać. Jupiiii. Odpoczywamy. Zbiegamy na bok i zdziwienie u Damiana:
- A ty czemu nie biegniesz???
- Odpoczywam...
- Biegnij. Ja zawiąże buta i cie dogonię...
- Takiego ..... ty odpoczywasz to ja też.
Skurczybyk strasznie szybko zawiązał tego buta i nie było wyboru. Trzeba napierać dalej.
 Zaczyna się ostatnie kółko wokół błoń (znowu piąteczki- są plusy biegania w kółko) i  zgodnie ze strategią biegniemy je na maxa. Siódmy kilometr 4.30 - ledwo zipie; ósmy 4:25 - biegnę na oparach sił; dziewiąty 4:30 - opary się skończyły. Damian włącza szósty bieg i przyspiesza. I  jest. Upragniony finisz. Na metę wpadam dysząc jak lokomotywa 40 sekund po moim przewodniku.
Oficjalny czas 47:12 brutto minus 15 sekund które straciłem na starcie pozwala mi twierdzić, że złamałem te 47 minut. I tej wersji będę się trzymał.
Medal na szyję. Gratulacje że przeżyłem od żony, syna, i kilku znajomych. Potem do kolejki po posiłek regeneracyjny i ... drugi minus. Pani w okienku upiera się, że wydaje posiłki tylko na podstawie bloczka który był w pakiecie startowym. Tylko nikt nie miał takiego bloczka. Małe zamieszanie. Pojawia się "szycha" od organizatora której delikatnie sugerujemy, że w gazetach i internecie będziemy tylko pisać o tym incydencie a nie o fajnej imprezie. I stał  się cud. Numer startowy wystarczy do potwierdzenia jedzenia :-D.
Jeszcze tylko fotka na koniec i można jechać do domu odpoczywać.
Podsumowanie. Gdyby mi ktoś np. miesiąc wcześniej powiedział, że dwa tygodnie po Krynicy zrobię dychę poniżej 47 minut, (47:12 co daje 165 miejsce na 431startujących; 57 w M30) to bym go wyśmiał. Następnie bym to przemyślał i wziął taki wynik w ciemno i ewentualnie był skłonny dopłacić.

sobota, 15 września 2012

Jak zaczynać to z przytupem (Krynica, B7D 33km)

 Biegam. Biegam od dwóch miesięcy (( po roku okaże  się, że Kenijczycy w takim tempie  to spacerują)). I samoistnie rodzi się potrzeba wystartowania w jakiś zawodach. I od razu dylemat: ile??  Może jakąś piąteczkę zrobić. Może od razu dyszkę. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Zapisałem się do Krynicy na B7D 33km...
  - Gdzie???? Na ile??? Czyś ty chłopie zgłupiał??? Nie dasz rady!!!
Ale słowo się rzekło. Wpisowe zapłacone. Buty kupione. Nie ma odwrotu. Jedziemy. Jedziemy??? A no tak. Bo na Krynice namówił mnie Damian. W ramach rewanżu podrzuciłem mu artykuł o Biegu Rzeźnika... Napalił się i coś czuję, że będę tego żałował bo mam być jego "parą" ;-).

Krynica. Meldujemy się z MPP i Młodym w piątek koło południa w przyjemnym pensjonacie. Krótka wycieczka po okolicy, odebranie pakietów startowych dla mnie i Damiana ( miał dojechać z rodziną dopiero późnym wieczorem), potem odprawa na której opowiadali dziwnie rzeczy że niby na 100 kilometrów najwięcej osób się zapisało. 100 kilometrów??? Człowiek martwi się jak przeżyć 33 a ci się cieszą że na setkę biegną. Po odprawie kolacja , opracowanie strategii  i do spania.
Pobudka o drugiej w nocy. Szybkie i delikatne śniadanie, słitfocia
i na start. O 3 startują ci na 100 (Bez komentarza), 3:10 ci na 66 ( trochę normalniejsi) a 3:20 MY. Iiiiiii poszli . Z początku ociężale i ospale ale rozpędzamy się. Plan zakładał, że pod górę idziemy/truchtamy, na płaskim biegniemy a z góry to się zobaczy. Pierwsze kilometry mijają szybko odmierzane piknięciami Damiana garmina. Pierwszy, drugi, piąty, ósmy i już mi się nie chce. Mam kryzys, a tu dopiero 1/4 trasy. Parę słów niecenzuralnej motywacji od Damiana i jakoś się zbieram. Po piętnastu kilometrach zaczynam się zastanawiać po co mi to. Dlaczego nie leżę sobie teraz w ciepłym łóżeczku.  Dlaczego zadaję sam sobie ból. O nie. Nigdy więcej takich imprez. A teraz byle do punktu żywieniowego. Tam izotonik, herbatka, rodzynki, banany, czego dusza zapragnie. Trochę mnie ten pićstop postawił na nogi. Nawet wstępują we mnie nowe siły. Po 15 minutach ruszamy dalej. Odmierzam kolejne kilometry piknięciami. W górę, w dół, leje, wieje ale jest fajnie. Gdzieś tak koło 25 kilometra fajność coś zeżarło w tym ciemnym lesie. A dokładniej to poczułem dziwne kłucie w prawym kolanie. Jak by ktoś mi tam gwoździa wbijał. I co tu robić?? Wycofać się. Szkoda bo do mety tylko 7 kilometrów. Biec dalej? A jak sobie uszkodzę coś więcej. Ehhh... I tak źle i tak niedobrze. Po głębszym zastanowieniu wygrała opcja: biec. A co. Trzeba być twardym. Krótki test mojej sprawności: po płaskim lekko kłuje, pod górę nie boli w cale (????) a z góry masakra - zbiegi będę wykonywał na jednej nodze.
W tym miejscu chciałbym podziękować Damianowi, że mimo moich próśb żeby biegł dalej sam a ja dokuśtykam, nie zostawił mnie. "Zaczynamy razem. Kończymy razem".
Ruszamy dalej. Kilometry ubywają strasznie wolno, ale ważne, że napieramy cały czas do przodu. Zejście do Rytra zajmuje nam całą wieczność. Wspomagam się na przemian ramieniem Damiana i drzewami. I w końcu jest. 32 kilometry na garmine i asfal. Jak ja się cieszyłem na widok tego asfaltu. I jeszcze tylko kilometr. Huraaaa. Jak tylko kilometr to biegniemy. Trzeba na metę wpaść a nie doczłapać się. Jeden zakręt, skrzyżowanie, drugi zakręt. Pik. 33 kilometry na garminie. Hmmmm. Mety nie widać ale jest strażak. Krótkie pytanie, krótka odpowiedź: -Ile do mety? - Kilometr. No dobra. Kilometr dam jeszcze radę. Pik. 34. Heloł. Mety dalej nie ma ale jest znowu strażak. Ten sam scenariusz. - Ile do mety? - Kilometr... Dobra. Dam radę jestem twardy. Biegniemy. PIK!!! 35!! I znowu zamiast mety strażak. Jak mi powie że kilometr-  ZABIJE. - EJ. ILE DO METY??? (przemyśl odpowiedź, od tego zależy twoje życie) - YYY NIECAŁY KILOMETR?. No miał szczęście. I rację. Do mety było 700 metrów.
    Wygrałem sam ze sobą. Z swoim słabościami. Dałem radę. Zrobiłem prawie 36 kilometrów po górach w 4:41:50 (co dało mi 71 miejsce na 293 zawodników którzy ukończyli ten dystans; 28 w M30).


Na mecie miały czekać żony z dzieciakami, ale się okazało że to my musimy czekać na nie. Nie spodziewały się, że będziemy tak szybko ;-) . Na koniec jeszcze pamiątkowa fotka i można jechać do Krynicy.
Podsumowanie. Tak kiepsko się czułem jak wyglądam na tym zdjęciu. Ukończyłem swój pierwszy start docierając do mety zgodnie z planem razem z Damianem. Nie pokłóciliśmy się ani nie pobili. Dobry prognostyk przed Biegiem Rzeźnika gdzie bieg parami jest obowiązkowy. 
Ale, ale.... jakiego Rzeźnika. Tam jest przecież 80 kilometrów. A ja sobie obiecałem, że nigdy więcej...

Ps. Miłym zakończeniem weekendu biegowego był start Młodego w biegu na 400 metrów. Też jego pierwszy start i pierwsza kontuzja. Po starcie na zakręcie został popchnięty i rozbił prawe kolano (jaki ojciec taki syn - czy jakoś tak) ale się podniósł i dokuśtykał do mety. Był w końcówce stawki ale i tak jestem z niego dumny jak cholera, że nie odpuścił.