MISSION IMPOSSIBLE TEAM

MISSION IMPOSSIBLE TEAM

wtorek, 25 grudnia 2012

Listy do G.

15 grudnia 2012 roku

Kochana Gwiazdko Bożonarodzeniowa

   Jak pewnie bardzo dobrze wiesz, biegam od pół roku. Z początku to był tylko rekreacyjny trucht, ale mnie tak wciągneło, że wystartowałem kilka razy w zawodach  w tym roku i zrobiłem ambitny plan na przyszły rok. Półmaraton, maraton, biegi ultra na dystansie 80 i 100 kilometrów. Do wszystkiego muszę się solidnie przygotować. I tu pojawia się prośba do ciebie. Chciałbym  Cię prosić o zegarek sportowy. Taki z GPSem i pulsometrem. Bo o ile na zawodach korzystam z dobrodziejstw Damiana zegarka to na treningach nie mam pojęcia jakim tempem biegnę. Czy dystans który pokonałem to faktycznie te założone 10 kilometrów, czy może mniej. Ważne też jest z jakim pulsem biegam, żebyś się nie musiała Kochana Gwiazdko o mnie martwić. Pragnę jeszcze dodać, że cały rok byłem grzeczny i z góry dziękuje.

Mateusz


Ps: gdybym mógł coś zasugerować, to wolałbym dostać Garmina 110 a nie ten, który wczoraj  oglądałaś w internecie. Dokładniej, to taki model:









24 grudnia 2012 roku

Najukochańsza, najcudowniejsza Gwiazdko

Dziękuję. Dziękuję. Dziękuję. Jesteś po prostu super. Zegarek, który dostałem jest dokładnie taki  o jaki prosiłem. Teraz będziesz mogła sprawdzać czy na treningu faktycznie byłem, czy oszukiwałem Ciebie i siebie. Będziesz mogła sprawdzić jaką trasą biegłem, czy moje tętno jest prawidłowe. I najważniejsze. Czy robię postępy w tym "" całym bieganiu"". Jeszcze raz Dziękuję, Dziękuję, Dziękuję.

Mateusz

piątek, 30 listopada 2012

Plany... plany i marzenia...

   Listopad. Zero startów. Same treningi. A jak się biega treningowo to czasu dużo na przemyślenia. A jak się za dużo myśli to człowiekowi różne głupoty do głowy przychodzą. I tak powstał mój wstępny plan startowy na 2013 rok.
  Większość moich startów będzie się pokrywać z startami Damiana. Po naradzie okraszonej nutką chmielu uznaliśmy, że we dwóch zawsze raźniej i łatwiej namówić rodzinę na wspólny wyjazd. Co cztery głowy do kibicowania to nie żadna.
   Pierwszym planowanym startem będzie Półmaraton Marzanny (marzec), który jest miesiąc przed planowanym maratonem (kwiecień). Mądre głowy powiadają, że dobrze jest się tak sprawdzić i można opracować taktykę na 42195 metrów. Maraton to Cracovia. Bo na "swoim podwórku" zawsze można liczyć na większe wsparcie kibiców i więcej znajomych twarzy na trasie, a przy pierwszym starcie takie psychologiczne wsparcie jest ważne.
    Nie całe półtora miesiąca później (ostatni weekend maja) pierwszy hit sezonu. Bieg Rzeźnika. 80 kilometrów czerwonym, bieszczadzkim szlakiem. Niezliczone podbiegi i zbiegi. Będzie bolało. Drugi hit to Bieg 7 Dolin (wrzesień) na dystansie 100 kilometrów. Też będzie w górę i w dół. I też będzie bolało. Ale skoro się tu debiutowało to nie wypada nie być. Po Krynicy tradycyjnie Bieg Trzech Kopców. Mam z Marcinem rachunki do wyrównania ;). Na pewno trzeba będzie poprawić życiówkę na dyszkę, ale na razie nie wiem jeszcze gdzie... czas pokaże.

   I tyle z planów. Marzeniem jest by wszystkie się spełniły i bym na każdy bieg był przygotowany na 100%. A czy mądrym posunięciem jest porywać się na ultra z tak małym stażem biegacza - nie mnie oceniać.
  

czwartek, 25 października 2012

Kwadratura koła (I bieg UEK)

  Czy ja pisałem, że nie lubię biegać po asfalcie??? Pisałem. To co mnie podkusiło żeby wystartować w biegu na 8 kilometrów???  A jak by inaczej - Damian. Bardziej namówił niż kusił ale na jedno wyszło. Jedziemy zrobić pięć pętli wokół Uniwersytety Ekonomicznego w Krakowie. MPP i Młody przekupieni piękną pogodą i obietnicą, że nie muszą nigdzie za nami chodzić tylko w jednym miejscu będą kibicować (tak jak na Capgemini), dodatkowo namówiłem sąsiadów na wyjazd co by raźniej było.
  Jesteśmy godzinę przed startem, więc na spokojnie odbieramy pakiety startowe, przebieramy się i idziemy do naszych kibiców. Słońce pięknie świeci, żony zadowolone, dzieciaki szaleją i nie tylko dzieciaki ;)

Bohaterowie drugiego planu 


  Po obowiązkowej rozgrzewce jeszcze chwila na zdjęcia. Miała być ładna fotka mojej MPP i Damiana żony, a wyszło to co wyszło. Nie mam pojęcia co w tym momencie chciałem zrobić....
 Ania i Ania oraz moja noga


Koniec rozrywek. Startujemy. Planujemy spokojny bieg tak "piąteczką" ale pierwszy kilometr wychodzi wg Damiana garmina 4:18. Hmmm. Trochę za szybko jak na mnie ale co tam. Raz się żyje. Trzymamy tempo. Pierwsze kółko zaliczone. Taaaaa. Kółko. Kwadratowe. Prosta, 90 stopni w prawo, prosta, 90 stopni w prawo, prosta, 90 stopni w prawo i uwaga, dla zmylenia przeciwnika 90 stopni w lewo kawałek prostej i 90 stopni w prawo na pierwszą prostą. Trzeba jeszcze pamiętać żeby kółka liczyć, co by za dużo nie zrobić. Kolejne kilometry wychodzą po 4:20 i nie czuję się zmęczony. Czyżbym oszukiwał na Trzech Kopcach? Czy może doping MPP, Młodego, sąsiadów i Damiana rodzinki działa jak dopalacz. Kolejne kółko zaliczone, piąteczki z kibicami, dodatkowa moc w nogach, uśmiech na twarzy i biegniemy dalej.
Chociaż na zdjęciu przed Damianem ;)

Na początku ósmego kilometra Damian odkrywa w sobie nowe pokłady mocy i zaczyna przyspieszać. Próbuję dotrzymać mu kroku, ale bieganie poniżej 4 min/km jest zdecydowanie nie dla mnie. Zwalniam do poprzedniego tempa i jeszcze tylko w prawo, lewo i tym razem prosto na metę.

Muszę popracować nad uśmiechem

 I tak o to ukończyłem Bieg UEK  z czasem 35:11 netto co dało mi 54 miejsce na 142 startujących (50/99 w męskiej). Damian dobiegł przede mną  35 sekund i tak chłopak pilnował żeby go nikt nie wyprzedził z prawej strony, że nie zauważył jak z lewej przemknął koło niego jakiś sprinter.

Damian i człowiek cień

 Podsumowanie. Biegło mi się bardzo dobrze (pomimo asfaltu) ale to chyba tylko dzięki wsparciu wiernych kibiców. W nagrodę za głośne kibicowanie i nasz niezły wynik pojechaliśmy wszyscy na wielkie porcje makaronu. My uzupełnić węglowodany, Młodzi po prostu się najeść a żony... Żony po małej porcji bo dbają  o linię nie były głodne.

poniedziałek, 8 października 2012

Do przerwy 0-1 (VI Bieg Trzech Kopców)

   Dwa tygodnie po zrobieniu życiówki na dyszke ponownie stanąłem na linii startu. Tym razem skusiły mnie  VI Międzynarodowe Otwarte Mistrzostwa Krakowa w Biegu Trzech Kopców. Nazwa szumna a bieganie prawie że po centrum Krakowa, a dokładniej przez trzy krakowskie kopce: Krakusa (start), Kościuszki, i Piłsudskiego (meta). Trochę podbiegów i zbiegów w terenie plus sporo płaskiego asfaltu. Będzie fajnie.

   Pakiety odebrane dzień wcześniej, więc w niedzielę można stawić się na luzie od razu na starcie... w poszerzonym składzie. Do mnie i Damiana dołączył Marcin (mało biegający  posiadacz czarnego pasa w ju-jitsu) i  Radek (jeszcze mniej biegający). Każdy z nas z innymi założeniami. Damian ma plan przycisnąć troszeczkę mocniej żeby sprawdzić przed maratonem czy noga wytrzyma, ja mam plan nie stracić za dużo do Damiana, Marcin wymyślił sobie, że będzie "ścigał" się ze mną, a Radek chciał po prostu przeżyć. A,  zapomniał bym o najważniejszym. Na starcie dopingowały  nas żony z dzieciakami, a potem miały czekać na nas na mecie. Muszę jeszcze dodać, że pogoda była bardziej biegowa niż rodzinno-wycieczkowa; wiało i padało.
Czerwono-niebiescy czyli MPP i Młody

  Start biegu wyszedł dość powoli bo była spora liczba biegaczy a my ustawiliśmy się z tyłu. Pierwszy kilometr to zbieg z kopca Krakusa, który wychodzi nam dość słabo bo około 6 min/km więc na kładce przyspieszamy by na Rynek Podgórski wbiec już rozsądnym tempem. Następnie Kładka Ojca Bernatka i zaczyna się długa asfaltowa "prosta" na której rozdzielamy się. To znaczy Damian przyspiesza, ja z Marcinem swoim tempem a Radek pomału zaczyna zostawać z tyłu. Gdyby nie towarzystwo Marcina to bym na bulwarach umarł z nudów. Najmniej ciekawy odcinek trasy. Ale na szczęście kończy się szybko i zaczynamy pobiegać w kierunku kopca Kościuszki. I tam mnie łapie pierwszy kryzys, a raczej pierwsza kolka. Miałem ochotę w tym momencie się wycofać bo nie mogłem sobie z nią poradzić. Marcin po chwili zauważył, że coś jest ze mną nie tak i zostaje z tyłu. Poczekał na mnie i "sprzedał" mi sposób na kolkę (( można się śmiać ze mnie)) o którym nie miałem pojęcia: robimy głęboki wdech, uciskamy miejsce gdzie boli i wypuszczamy powietrze z płuc na dwa razy. Powtarzamy dotąd aż puści. Nie mam nic do stracenia więc próbuje. Wdech, wydechy, wdech, ucisk, wydechy... puszcza.... kurde... pomaga. To napieramy dalej. Docieramy pod kopiec Kościuszki, gdzie jest zlokalizowany wodopój. Parę łyków wody, chwila odpoczynku i można zbiegać w stronę Lasku Wolskiego. A tam cud, miód i ... błoto. Wszędzie błoto. Nie dość, że teraz będzie cały czas pod górę to jeszcze to błoto. I to jest to co lubię. Zdecydowanie wolę takie warunki niż asfalt. Tak mi się tam dobrze biegnie, że wyprzedzam ludzi, których ostatnio widziałem na bulwarach jak mnie wyprzedzali. Marcin zostaje trochę ale to raczej z winy butów. Ja miałem trialówki, a on biegł w typowych "asfaltówkach". Szanse w naszym prywatnym wyścigu wyrównały się po ok. dwóch kilometrach gdy wybiegliśmy pod ZOO na asfalt, który nas prowadził aż do samej mety. Walczyliśmy ramię w ramię, gdy 500 metrów przed metą znowu dopadła mnie kolka (jak by nie mogła za metą). Wdech, ucisk, wydechy. Nie dać się wyprzedzić. Za późno. Marcin dostaje wiatr pod skrzydła i pozostaje mi oglądać jego oddalającą się sylwetkę. Ale walczę do końca. Ze sobą i innymi. Sto metrów przed metą Damian już z medalem na szyi dopinguje mnie do mocnego finiszu, więc pełna mobilizacja i ogień.
Dwóch mi uciekło ;)

JEEEST. Meta. 1:11:11 (godzinajedenaścieminutjedenaściesekund). Medal na szyję, wymiana gratulacji z Marcinem, uściski od MPP i Młodego... chwila... gdzie oni są???? Może z Damianem czekają przed metą. Idziemy tam z Marcinem. Poczekamy od razu na Radka, który powinien niedługo finiszować. Jest Damian, rodziny nie ma. Jego żony i syna też nie ma. Podejrzana sprawa. Może nie możemy się odnaleźć w tym tłumie biegaczy i ich rodzin??? Trzeba zadzwonić gdzie one są. W międzyczasie nadbiega Radek, więc dodajemy mu "pałera" na finisz i mamy zamiar iść w stronę bufetu, gdy z lasu wyłaniają się żony z dzieciakami. Wściekłe, ubłocone i z rządzą mordu w oczach. Okazało się, że zaparkowały z drugiej strony kopca i przedzierały się do nas leśnymi ścieżkami po błocie i kamieniach. Dobrze, że dzieciakom się ta wycieczka trochę bardziej podobała bo dostaliśmy z Damianem tylko od MPP zapewnienie że nas pozabijają jak wrócimy do domu więcej z nami na zawody nie pojadą. 
Czterej muszkieterowie: Damian, Marcin, Ja i Radek

Podsumowanie. 1:11:11dało mi 591 miejsce na 1299 osób które ukończyły (199w M-30).  W rywalizacji z Marcinem jest 1-0 dla niego. Wyszło na to, że samo bieganie nie wystarcza, trzeba popracować jeszcze nad całym ciałem . Zdecydowanie wolę biegać w terenie niż po asfalcie. Na pewno muszę poprawić podbiegi i zbiegi bo szału nie ma. I zapamiętać sobie, żeby MPP i Młodego zabierać ze sobą jak będzie ładna pogoda.

środa, 26 września 2012

Biorę w ciemno (I Bieg Capgemini Run)

   Co robi człowiek dwa tygodnie po przebiegnięciu pierwszych w życiu 36 kilometrów i to po górach??? Tak. Zgadliście. Zapisuje się na kolejny bieg.
  Tym razem na szczęście będę biegł na 10 kilometrów. Trzy okrążenia wokół Krakowskich błoń... no prawie trzy bo start był przesunięty o około 500 metrów ale o tym później.
Dwa tygodnie po Krynicy kolano nie boli i dobrze rokuje na przyszłość (się okazało że ból był spowodowany "niedotrenowaniem" ;-) ) i skoro jest moc to trzeba ją wykorzystać. Jakaś życiówka na dziesięć kilometrów by się przydała. Marzy mi się złamać 50 minut.

Na bieg tradycyjnie stawiam się z Damianem. Fajnie się biega gdy ktoś cię motywuje całą trasę. Jest też oczywiście MPP i Młody. Rodzinka Damiana będzie później bo coś tam, coś tam. Odbieramy pakiety, rozgrzewka i na start. O... Pierwszy minus imprezy. Zamieszanie i haos organizacyjny. Okazuje się, że start przesunięty od maty o jakieś 500 metrów i będzie podawany wynik brutto. Hmmm. W takim razie trzeba ustawić się bliżej czołówki co by za wiele nie stracić. Jeszcze chwila zastanowienia czy łamać te 50 minut czy biec na luzie, huk pistoletu startowego  i POSZLIIIIIIII. Dosłownie poszli, bo nim przekroczyliśmy umowną linie startu upłynęło około 15 sekund i dopiero dało się biec. Pierwsze dwa kilometry według Damianowego garmina wychodzą po 4:52 i pojawia się myśl, czy by nie spróbować złamać 47 minut. Dzielę się swoimi przemyśleniami z Damianem. Okej . Przyspieszamy. Trzeci,(przybicie piąteczki z  Młodym i MPP), czwarty, piąty po 4:43. Jest dobrze. A jak jest dobrze to znaczy, że coś musi się spier.. zepsuć. Na szóstym łapie mnie kolka. Ledwo dotrzymuje Damianowi kroku. Ja już nie chcę. Boli. Przepraszam. Czy mogę się tu położyć i umierać w spokoju?? Ale... chwileczkę... jest wybawienie. Damianowi rozwiązuje się but. To znaczy, że będzie musiał się zatrzymać. Jupiiii. Odpoczywamy. Zbiegamy na bok i zdziwienie u Damiana:
- A ty czemu nie biegniesz???
- Odpoczywam...
- Biegnij. Ja zawiąże buta i cie dogonię...
- Takiego ..... ty odpoczywasz to ja też.
Skurczybyk strasznie szybko zawiązał tego buta i nie było wyboru. Trzeba napierać dalej.
 Zaczyna się ostatnie kółko wokół błoń (znowu piąteczki- są plusy biegania w kółko) i  zgodnie ze strategią biegniemy je na maxa. Siódmy kilometr 4.30 - ledwo zipie; ósmy 4:25 - biegnę na oparach sił; dziewiąty 4:30 - opary się skończyły. Damian włącza szósty bieg i przyspiesza. I  jest. Upragniony finisz. Na metę wpadam dysząc jak lokomotywa 40 sekund po moim przewodniku.
Oficjalny czas 47:12 brutto minus 15 sekund które straciłem na starcie pozwala mi twierdzić, że złamałem te 47 minut. I tej wersji będę się trzymał.
Medal na szyję. Gratulacje że przeżyłem od żony, syna, i kilku znajomych. Potem do kolejki po posiłek regeneracyjny i ... drugi minus. Pani w okienku upiera się, że wydaje posiłki tylko na podstawie bloczka który był w pakiecie startowym. Tylko nikt nie miał takiego bloczka. Małe zamieszanie. Pojawia się "szycha" od organizatora której delikatnie sugerujemy, że w gazetach i internecie będziemy tylko pisać o tym incydencie a nie o fajnej imprezie. I stał  się cud. Numer startowy wystarczy do potwierdzenia jedzenia :-D.
Jeszcze tylko fotka na koniec i można jechać do domu odpoczywać.
Podsumowanie. Gdyby mi ktoś np. miesiąc wcześniej powiedział, że dwa tygodnie po Krynicy zrobię dychę poniżej 47 minut, (47:12 co daje 165 miejsce na 431startujących; 57 w M30) to bym go wyśmiał. Następnie bym to przemyślał i wziął taki wynik w ciemno i ewentualnie był skłonny dopłacić.

sobota, 15 września 2012

Jak zaczynać to z przytupem (Krynica, B7D 33km)

 Biegam. Biegam od dwóch miesięcy (( po roku okaże  się, że Kenijczycy w takim tempie  to spacerują)). I samoistnie rodzi się potrzeba wystartowania w jakiś zawodach. I od razu dylemat: ile??  Może jakąś piąteczkę zrobić. Może od razu dyszkę. Jak pomyślałem tak zrobiłem. Zapisałem się do Krynicy na B7D 33km...
  - Gdzie???? Na ile??? Czyś ty chłopie zgłupiał??? Nie dasz rady!!!
Ale słowo się rzekło. Wpisowe zapłacone. Buty kupione. Nie ma odwrotu. Jedziemy. Jedziemy??? A no tak. Bo na Krynice namówił mnie Damian. W ramach rewanżu podrzuciłem mu artykuł o Biegu Rzeźnika... Napalił się i coś czuję, że będę tego żałował bo mam być jego "parą" ;-).

Krynica. Meldujemy się z MPP i Młodym w piątek koło południa w przyjemnym pensjonacie. Krótka wycieczka po okolicy, odebranie pakietów startowych dla mnie i Damiana ( miał dojechać z rodziną dopiero późnym wieczorem), potem odprawa na której opowiadali dziwnie rzeczy że niby na 100 kilometrów najwięcej osób się zapisało. 100 kilometrów??? Człowiek martwi się jak przeżyć 33 a ci się cieszą że na setkę biegną. Po odprawie kolacja , opracowanie strategii  i do spania.
Pobudka o drugiej w nocy. Szybkie i delikatne śniadanie, słitfocia
i na start. O 3 startują ci na 100 (Bez komentarza), 3:10 ci na 66 ( trochę normalniejsi) a 3:20 MY. Iiiiiii poszli . Z początku ociężale i ospale ale rozpędzamy się. Plan zakładał, że pod górę idziemy/truchtamy, na płaskim biegniemy a z góry to się zobaczy. Pierwsze kilometry mijają szybko odmierzane piknięciami Damiana garmina. Pierwszy, drugi, piąty, ósmy i już mi się nie chce. Mam kryzys, a tu dopiero 1/4 trasy. Parę słów niecenzuralnej motywacji od Damiana i jakoś się zbieram. Po piętnastu kilometrach zaczynam się zastanawiać po co mi to. Dlaczego nie leżę sobie teraz w ciepłym łóżeczku.  Dlaczego zadaję sam sobie ból. O nie. Nigdy więcej takich imprez. A teraz byle do punktu żywieniowego. Tam izotonik, herbatka, rodzynki, banany, czego dusza zapragnie. Trochę mnie ten pićstop postawił na nogi. Nawet wstępują we mnie nowe siły. Po 15 minutach ruszamy dalej. Odmierzam kolejne kilometry piknięciami. W górę, w dół, leje, wieje ale jest fajnie. Gdzieś tak koło 25 kilometra fajność coś zeżarło w tym ciemnym lesie. A dokładniej to poczułem dziwne kłucie w prawym kolanie. Jak by ktoś mi tam gwoździa wbijał. I co tu robić?? Wycofać się. Szkoda bo do mety tylko 7 kilometrów. Biec dalej? A jak sobie uszkodzę coś więcej. Ehhh... I tak źle i tak niedobrze. Po głębszym zastanowieniu wygrała opcja: biec. A co. Trzeba być twardym. Krótki test mojej sprawności: po płaskim lekko kłuje, pod górę nie boli w cale (????) a z góry masakra - zbiegi będę wykonywał na jednej nodze.
W tym miejscu chciałbym podziękować Damianowi, że mimo moich próśb żeby biegł dalej sam a ja dokuśtykam, nie zostawił mnie. "Zaczynamy razem. Kończymy razem".
Ruszamy dalej. Kilometry ubywają strasznie wolno, ale ważne, że napieramy cały czas do przodu. Zejście do Rytra zajmuje nam całą wieczność. Wspomagam się na przemian ramieniem Damiana i drzewami. I w końcu jest. 32 kilometry na garmine i asfal. Jak ja się cieszyłem na widok tego asfaltu. I jeszcze tylko kilometr. Huraaaa. Jak tylko kilometr to biegniemy. Trzeba na metę wpaść a nie doczłapać się. Jeden zakręt, skrzyżowanie, drugi zakręt. Pik. 33 kilometry na garminie. Hmmmm. Mety nie widać ale jest strażak. Krótkie pytanie, krótka odpowiedź: -Ile do mety? - Kilometr. No dobra. Kilometr dam jeszcze radę. Pik. 34. Heloł. Mety dalej nie ma ale jest znowu strażak. Ten sam scenariusz. - Ile do mety? - Kilometr... Dobra. Dam radę jestem twardy. Biegniemy. PIK!!! 35!! I znowu zamiast mety strażak. Jak mi powie że kilometr-  ZABIJE. - EJ. ILE DO METY??? (przemyśl odpowiedź, od tego zależy twoje życie) - YYY NIECAŁY KILOMETR?. No miał szczęście. I rację. Do mety było 700 metrów.
    Wygrałem sam ze sobą. Z swoim słabościami. Dałem radę. Zrobiłem prawie 36 kilometrów po górach w 4:41:50 (co dało mi 71 miejsce na 293 zawodników którzy ukończyli ten dystans; 28 w M30).


Na mecie miały czekać żony z dzieciakami, ale się okazało że to my musimy czekać na nie. Nie spodziewały się, że będziemy tak szybko ;-) . Na koniec jeszcze pamiątkowa fotka i można jechać do Krynicy.
Podsumowanie. Tak kiepsko się czułem jak wyglądam na tym zdjęciu. Ukończyłem swój pierwszy start docierając do mety zgodnie z planem razem z Damianem. Nie pokłóciliśmy się ani nie pobili. Dobry prognostyk przed Biegiem Rzeźnika gdzie bieg parami jest obowiązkowy. 
Ale, ale.... jakiego Rzeźnika. Tam jest przecież 80 kilometrów. A ja sobie obiecałem, że nigdy więcej...

Ps. Miłym zakończeniem weekendu biegowego był start Młodego w biegu na 400 metrów. Też jego pierwszy start i pierwsza kontuzja. Po starcie na zakręcie został popchnięty i rozbił prawe kolano (jaki ojciec taki syn - czy jakoś tak) ale się podniósł i dokuśtykał do mety. Był w końcówce stawki ale i tak jestem z niego dumny jak cholera, że nie odpuścił.

czwartek, 2 sierpnia 2012

nigdy więcej!!!! (wstęp)

W 2012 roku byłem 120 kilogramowym leniem a zostałem 90 kilogramowym ultrasem. Tak, wiem, 90 kilo to nie jest optymalna waga do biegania ale cóż poradzić, taki mój urok :-D.Mateusz Kisiel
  Zaczęło się od tego, że moja piękniejsza połowa (MPP) zapisała mnie (nas, ale o tym sza) do dietetyczki. Nie dość, że pomogło to jeszcze została prócz niskiej wagi fajna znajomość- Ania i Damian. I właśnie Damian stwierdził, że bieganie będzie dla mnie najlepszą formą ruchu - w końcu gość wiedział co mówi - dwa maratony już zaliczył.
  I tak zacząłem sobie truchtać łamiąc najpierw magiczną granice 5 kilometrów bez zadyszki, potem 7 kilometrów, a potem... Krynica...
A dlaczego "nigdy więcej"??? Bo to hasło towarzyszy mi na każdych biegach powyżej półmaratonu - zawsze sobie obiecuje, że to ostatni raz taki dystans. Że nigdy więcej nie będę biegał powyżej 10 kilometrów.