MISSION IMPOSSIBLE TEAM

MISSION IMPOSSIBLE TEAM

środa, 19 lutego 2014

Góralu, czy ci nie żal... (ICEBUG WINTER TRIAL - 6 godzin z mapą)

      Na początku stycznia Krystian rzucił hasło: jest fajna impreza w Nowym Targu. Dwa warianty do wyboru. Bieg na 16 kilometrów pod górę i z powrotem albo 6 godzin z mapą na orientację. Wybór był oczywisty: mapa. 20 punktów do zaliczenia, każdy punkt posiadający inną wartość przeliczeniową, do tego limit czasu. Będzie się działo.
    W bazie zawodów postanowiliśmy zameldować się trzyosobowym składem (ja, Damian i Krystian) w sobotę rano. Co prawda musiałem wyjechać z domu przed 5 rano żeby pozbierać chłopaków i zdążyć odebrać pakiety, ale jak się cały tydzień wstaje o 4 rano to jeden dzień nie robi różnicy. Na miejsce docieramy po siódmej, termometr pokazuje -7, a za oknem piękny śnieg. Szybki odbiór bogatych pakietów: kamizelka polarowa, chusta buff, kilo ulotek, pamiątkowy numer i najważniejsze: kupon na posiłek regeneracyjny. Za piętnaście ósma dostajemy mapy i musimy wybrać wariant. Od razu decydujemy, że prawą stronę odrzucamy - za dużo pustych przebiegów i robimy w lewo według wskazówek zegara. Plan jest następujący: 5-4-1-12-19-20-9-8-7-11. Pk11 jest jednocześnie punktem żywieniowym i tam mamy się zastanowić co dalej.



Punktualnie o ósmej startujemy i ruszamy. Spokojnie asfaltem do pk5. Trafiamy bezbłędnie prosto w punkt jako jedni z pierwszych. Odbijamy karty i na azymut atakujemy pk4. Plan dobry, wykonanie gorsze. Bo jak pod wyciąg narciarski dotarliśmy sporo czasu przed resztą zawodników, to zamiast wybiec stokiem pod górę do końca wyciągu, my dalej poszliśmy na azymut torując sobie drogę w śniegu. Straciliśmy na tym dużo czasu, ale nie ma tego złego...W grupie łatwiej namierzyć punkt choć grupa nie do końca zawsze ma rację. Z początku obraliśmy zły kierunek i chwilę błądziliśmy jak dzieci we mgle, ale szybko naprawiamy błąd pk4 zaliczone. Teraz ponownie asfaltem w stronę pk1. Przed punktem albo za wcześnie skręcamy w las, albo punkt był źle ustawiony. Teoretycznie w miejscu punktu przy rozwidleniu potoku jest jakaś chatka. Rozdzielamy się  z inną trzy osobową grupą i szukamy w górę i w dół potoku. Jest. Wyżej. Podbijamy i zmieniamy plan. Najpierw atakujemy 19 na azymut, a potem zrobimy 12. Po około kilometrze rozdzielamy się z chłopakami z którymi szukaliśmy poprzedniego punktu. Biegnąc podziwiamy widoki. Warto było tu przyjechać. Śnieg, mróz i słońce. Poezja.

Poezja

I te widoki nas zdekoncentrowały. Wybiegliśmy w innym miejscu niż planowaliśmy. O jakiś kilometr zniosło nas w lewo. W tej sytuacji atakujemy pk12. Podejście pod Kułakowy Wierch strasznie nam się dłużyło. Dobrze, że chociaż punkt miał być prostu do znalezienia. Nadajnik. I wtopa druga. Nadajniki były dwa, a my oczywiście wyszliśmy na nie ten co trzeba. Obszukaliśmy go z dwa razy i  dopiero wtedy dostrzegliśmy drugi nadajnik. 500 metrów od nas za drzewami był. Tam spotykamy ponownie "" konkurencyjną" trójkę chłopaków. Wychodzi na to, że mając inne warianty trasy spotykamy się zawsze przy punkcie. Nie inaczej jest z pk19. My idziemy w lewo szlakiem do góry, oni w prawo na azymut. I gdzie się spotykamy.W połowie dojścia do punktu.

"Konkurencja" ;)

Sześcioosobową grupą docieramy do rozwidlenia strumieni gdzie powinien być punkt. Ale go nie ma. Znowu szukamy. Po chwili ktoś się orientuje, że jesteśmy nie tam gdzie trzeba. Zeszliśmy za nisko. Wracamy w górę strumienia. Kolejne rozwidlenie strumieni i punktu znowu nie ma. Dalej w górę. Znowu nie ma. Tym razem punkt był na pewno gdzie indziej niż wynikało z mapy. Przeczesujemy las i zarośla i nagle hasło: jest. Sprytnie ukryty przy strumieniu, ale na pewno nie w rozwidleniu. Z późniejszych rozmów wyszło, że nie tylko my mieliśmy problem z tym punktem. Ale nie ma co dramatyzować. Czas ucieka. Teraz pk20. Obieramy wariant asfaltem i to na zmianę biegnąc to maszerując docieramy pod wyciąg. Wspinaczka do pk dała nam się tak we znaki, że chwilę tam spędziliśmy odpoczywając. 

Odpoczynek aktywny

Oczywiście spotkaliśmy się tam z naszą znajomą trójką. Dwóch z nich miało w planie biec na pk7 a jeden tak jak my na pk2. Ale siedząc pod tym słupem wyciągu wpatrywaliśmy się prosto w szczyt na którym powinien być nasz kolejny punkt. I im dłużej się wpatrywaliśmy tym bardziej wszyscy trzej byliśmy pewni, że odpuszczamy dwójkę. Przerosła nas ta góra.  Zdecydowaliśmy się na bieg żółtym szlakiem do pk7. Po drodze mijamy znajomą dwójkę napieraczy robiących przerwę na kabanosy (trzeci zdecydował się na pk2 i tyle go widzieliśmy). Widoki znowu przepiękne. Napotykani coraz liczniej turyści z uśmiechem i miłym pozdrowieniem prze puszczali nas na szlaku. Ta atmosfera tak mnie rozkojarzyła, że przegapił bym pomnik przy którym miał być punkt.

Krystian jak pomnik

A raczej mały pomniczek. Punkt pobity i narada co dalej. Biec na pk11 i potem wracać na 8 i 9? Ale gdzie potem z 9? Burza mózgów i jest nowy plan. Robimy 8, potem 9 i 10 a tam się zastanowimy co dalej tzn. czy limit czasu pozwoli nam coś jeszcze zdobyć czy trzeba będzie pędzić na metę.
Na pk8 wybrałem wariant tak trochę na około, ale z mniejszymi podejściami. Z pk7 kawałek szlakiem w kierunku Turbacza, potem na skos do czarnego szlaku i w prawo na pk8.  Trafiamy bez pudła, podbijamy i ruszamy na pk9. Pierwszy raz było tak stromo w dół. Puściłem się ostro tak mocno, że Krystian i Damian zostali daleko w tyle. W pewnym momencie uświadomiłem sobie, że jak się przewrócę i i coś sobie złamie to żona mnie zabije. Wyhamowałem, poczekałem na chłopaków, zrobiliśmy focie i dalej delikatnie w dół.



Tak delikatnie, że znowu zostawiłem ich z tyłu. Wybiegłem z lasu  na strumień przy rozwidleniu którego miał być punkt. Stało tam już troje innych uczestników którzy mieli dylemat. W lewo czy w prawo. Hmmm. Jak pójdziemy w prawo to będziemy oddalać się od pk10 a punkt może być tam. Jak pójdziemy w lewo to będziemy bliżej 10, ale możemy nie zaliczyć 9 bo będzie w przeciwną stronę. Napotkana trójka zdecydowała iść w lewo, bo dostrzegli strzałkę narysowaną w śniegu którą miała podobno zostawić ich koleżanka. W międzyczasie dobiegli Damian i Krystian, którzy byli skłonni pójść za nimi. Ja postanowiłem po analizie mapy iść w przeciwnym kierunku. I to był dobry wybór. 300 metrów dalej spotkaliśmy znajomą parę: Jarka i Joanne. Potwierdzili moje przypuszczenia i 400 metrów dalej podbiliśmy pk9. Z stamtąd szybki nawrót i z powrotem w kierunku pk10.

Do dziesiątki miałem plan dotrzeć, idąc wzdłuż strumieni w górę. Po 20 minutach zaczęliśmy doganiać parę J i J i ich śladami podążaliśmy aż do wyjścia z lasu. Idąc za kimś znowu się zdekoncentrowałem i wyszliśmy nie tam gdzie planowałem. A mianowicie pomiędzy dwoma szałasami które były zaznaczone na mapie jakiś kilometr od naszego celu. Szybka analiza mapy i biegniemy w lewo. Łatwo powiedzieć, gorzej wykonać gdy śnieg sięga w pół łydki. Po dziesięciu minutach przedzierania się w tym śniegu doszliśmy do schroniska które nie było zaznaczone na mapie. A jak jest schronisko to musi być i szlak. Był. Zaraz za schroniskiem. Kolejna wtopa, bo po wybiegnięciu z lasu koło tych szałasów powinniśmy podejść 100 metrów przed siebie i za wzniesieniem mieliśmy już przetarty szlak. Kilka minut w plecy i nauczka na przyszłość żeby uważniej czytać mapy. Do pk10 docieramy pięcioosobową grupą, podbijamy i znowu narada. Zostało nam 50 minut. Nie damy rady zrobić pk11 i wrócić w limicie. Na pk13 jest strome podejście  więc też odpada. Zostaje nam tylko trasa przez pk14 prosto do mety. J&J postanawiają podejść jeszcze kawałek do góry i dopiero skręcić w zielony szlak do mety. Ja wybrałem inną opcje. Wróciliśmy kawałek z powrotem i na ukos wbiliśmy się w szlak. A tam takie widoki...



Podbudowani bliskością mety, wspaniałymi widokami  i tym, że w końcu było łagodnie z górki zaczęliśmy biec. Rzut oka na zegarek: 29 kilometrów w nogach, średnie tempo 4:35. Ile????? Gdyby nie to że wszystkim nam tak pokazywały zegarki to bym nie uwierzył, że po tylu kilometrach i takiej liczbie podejść damy radę tak szybko biec. Napędzani nową porcją endorfin wpadamy z Damianem w tym samym momencie na ten sam pomysł. A gdyby tak z 14 pobiec jeszcze na 13. Według mapy tam będzie cały czas ostro z góry i do mety asfaltem też z góry. Chwila zastanowienia w biegu i jest decyzja. Jeśli będziemy mieć przy najmniej 25 minut czasu to robimy to. W pk14 wpadamy bezbłędnie prosto ze szlaku, choć jego położenie na mapie sugerowało znaczną odległość od trasy. Punkt podbity, do końca limitu 27 minut więc lecimy na pk13. Przed wejściem do lasu spotykamy J&J. Nakierowujemy ich na pk14, bo go za bardzo z tyłu  zaatakowali i mówimy im, że jeszcze zdążymy zrobić 13. Ruszamy więc ostro w dół. Zbieg taki sam jak pomiędzy 8 a 9 więc jest niebezpiecznie i szybko. Pk13 ma być przy rozwidleniu dróg (mostek) i wybiegając z lasu koło mostka przegapiłbym punkt, bo znowu urzekły mnie widoki. Szybko naprawiłem swój błąd, naprowadziłem chłopaków oraz państwa J&J na właściwie miejsce i pozostało nam już tylko dwaipółkilometra do mety. Cholerne dwaipółkilometra które ciągnęło się w nie skończoność mimo iż tempo średnio wychodziło nam po 5:10. I w końcu upragniona meta. Dziewięć minut przed końcem limitu. Damian z Krystianem pod koniec ustalili, że za moje zasługi przy nawigacji pierwszy składam kartę. Jak powiedzieli tak zrobili i ładnie mnie przepuścili przy "zielonym" stoliku. Jeszcze medal na szyję i można odetchnąć

Mapa zawodów z naniesionym trackiem naszej wędrówki ;)

    Po zdaniu kart poszliśmy się przebrać do samochodu (niestety pryszniców nie było, można było się w śniegu wytarzać ale nikt nie skorzystał) i wróciliśmy pod biuro zawodów na posiłek regeneracyjny. Kiełbaska z grilla smakowała wybornie a możliwość wyboru pomiędzy herbatą, piwem i winem zadowalała każdego. W miłej atmosferze doczekaliśmy do ogłoszenia wyników (w między czasie obliczyliśmy, że zdobyliśmy 30 punktów przeliczeniowych) i losowania nagród, których było baaaardzo dużo. Na pierwszy rzut wyniki kobiet i pierwsza niespodzianka. Joanna z którą robiliśmy końcówkę zajęła drugie miejsce. Dzięki temu, że pobiegli za nami na pk13 udało się jej załapać na podium. Poczuliśmy się ojcami tego sukcesu ;-). Pięć minut później druga niespodzianka. Trzeci zawodnik na mecie miał 31 punktów. My 30. Znaczyło to tyle, że gdybyśmy zaliczyli jeszcze np. pk11 było by podium. A przed startem liczyliśmy na okolice trzydziestego miejsca. Brak słów.   W losowaniu też nie mieliśmy szczęścia i sprawdziło się powiedzenie Damiana: "Jak sobie sami nie kupimy to na pewno nie wygramy"

Wszystkie zdjęcia autorstwa Krystiana

Podsumowując: zrobiliśmy 34.4 kilometry. Przewyższenia w górę 1418, w dół 1262. Średnia prędkość 10:12 min/km. Widoki bezcenne. Organizatorzy spisali się na medal. Oficjalnej zajęliśmy miejsca: Krystian 5 (nie wiem co za znajomości  ma w Icebugu, ale zdając kartę po mnie wpisane ma 4 minuty wcześniej), ja razem z Damianem 7. Po trzydzieści punktów miało jeszcze trzech zawodników, z czego dwóch  lepszy czas wejścia od nas. Ehhhhh. Te brakujące 2 punkty....
Muszę jeszcze skromnie dodać, że najsłabsze ogniowo MISSION IMPOSSIBLE TEAM czyli ja, okazało się być tym razem najmocniejsze. Miło usłyszeć od kolegów z którym nie mam szans na "" asfalcie"" : coś ty chłopie brał, że tak zap@#$&$asz pod tą góre. :-D :-D  Dzięki chłopaki. I chyba naprawdę to był mój dzień bo ani razu nie pomyślałem "nigdy więcej" - pierwszy raz na zawodach... i mam nadzieję, że nie ostatni...

niedziela, 26 maja 2013

Na swoim podwórku (II Koszycki Bieg po Zdrowie)


     Miesiąc po maratonie miała odbyć się druga edycja terenowego biegu na 5 kilometrów w mojej miejscowości przy okazji Dni Koszyc. Wachałem się czy wystartować, bo wiedziałem, że na pewno będę chciał pobiec na 100%, a gdybym złapał kontuzje na tydzień przed Rzeźnikiem to Damian połamał by mi nogi. Ale chwila. Jakim Rzeźniku. Przecież na Cracovii obiecałem sobie, że nigdy więcej dystansów powyżej 10 kilometrów. Niestety ja już tak mam, że jak przestanie mnie boleć to zapominam o swoich "obietnicach". Po konsultacjach z kołczem ( MPP ) i rzeźnikowym partnerem wykombinowałem sobie, że startuje i w czasie biegu zobaczę  czy robię go na 100% czy treningowo. Podstawowym kryterium miało być miejsce  które mogłem zająć. 
        Start biegu miał być w samo południe. Zapisać się i odebrać nr startowy zgłosiłem się godzinę wcześniej. I od początku panował haos organizacyjny. Najpierw nikt nie wiedział w której szkolnej sali są zapisy. Po kilku minutach błądzenia znalazłem. Niestety zapisać się nie dało, ponieważ chłopak który miał numery startowe i druki oświadczenia  o stanie zdrowia już dojeżdżał. Przez najbliższe 20 minut jechał, a miał do pokonania 15 kilometrów. Ehhhh. Oczekując na zapisy próbowałem wypatrzeć moją konkurencję. Spotkałem dwóch: Krystiana i Maćka. Chwila niezobowiązującej rozmowy i zaczęli mnie sprawdzać. Jakie mam czasy na pięć, dziesięć kilometrów. W ile robię półmaraton i maraton. Moje odpowiedzi ich usatysfakcjonowały tzn. nie stanowiłem dla nich zagrożenia. W końcu udało się zapisać ale okazało się, że coś nas strasznie mało. Zapada decyzja , że czekamy na spóźnialskich. Pięć minut. Dziesięć. Pół godziny. Zgłosiło się raptem dziesięć osób. Coś było nie tak. Po chwili wyjaśniło się. Organizatorzy na portalach dla biegaczy podali inną datę zawodów niż była faktycznie. Ehhhh po raz drugi. Szybka narada sztabu i zapada decyzja : jedziemy... Yyyy, ale jak to jedziemy panie kierowniku jak mieliśmy biegać??? A bo, zawody nie tu startują. Musimy podjechać trzy kilometry autobusem, ale spoko. Przywieziemy was też z powrotem... Uffff.
       Na starcie realnie oceniłem swoje szanse. Startuje siedmiu chłopaków i trzy dziewczyny. Z dziewczynami mam szansę (chyba), dwóch chłopaków z mojej kategorii wiekowo-wagowej, reszta nie dość, że z dziesięć lat młodsza to jeszcze pół mojej wagi mają. Biegnę treningowo.


   Ustawiwszy się na starcie, zadałem "kierownikowi" głupie pytanie: A trasa jest jakoś oznaczona?? No trasa z początku jest jak w zeszłym roku. Potem jest mała zmiana ale tam zaznaczyliśmy taśmą gdzie skręcić... Heloooł. Ja nie biegłem w zeszłym roku, tak jak sześcioro innych. Może by warto zaznaczyć newralgiczne miejsca... No dobra. Coś wymyślimy.... Ehhhhh nr 3. Na szczęście przyjechali za nami chłopaki na skuterach, których wykorzystaliśmy jako żywe drogowskazy. Można zaczynać.
Trasa od początku prowadziła mocno w dół po kamienistej nawierzchni. Po pierwszym zakręcie rzut oka na stawkę. Jest nieźle. Jestem piąty. Przed sobą mam tylko zawodników wagi piórkowej. Ci z mojej  kategorii za mną, dziewczyny całkiem z tyłu. Jest nieźle. Rzut oka na zegarek. Chwilowe tempo 2:30. Jest dobrze...ILE??????? Hesus Maryja. To dlatego tak mi w płucach gwizda. Ładnie mi treningowo. Po pierwszych siedmiuset metrach żywy drogowskaz pokazuje żeby skręcić w lewo i zaczynam biec polną drogą. Takie tereny lubię. Pik. Pierwszy kilometr zaliczony w 3:38. Masakra. W życiu nie biegłem tak szybko ale teraz teren zaczął robić się pagórkowaty więc będzie wolniej. Za pierwszym wzniesieniem natknąłem się na jednego z młodych co byli przede mną. Leżał na ścieżce i głośno oddychał. Pytam się go czy wszystko w porządku. Dał radę tylko kciukem pokazać, że jest okej. Skoro tak to mogę biec dalej i oznacza to, że jestem już czwarty. Na drugim podbiegu doganiam kolejnego "juniora". Idzie pomału trzymając się za brzuch (ze śladów na ścieżce wynika, że przed chwilą zwrócił śniadanie). Znowu pytam czy wszystko w porządku. Tym razem otrzymałem konkretną odpowiedź, że tak tylko za mocno ruszył i teraz cierpi. Jupii. Jestem trzeci. Co prawda do mety jeszcze trzy i pół kilometra, ale teraz już mi nikt nie zabierze podium. Kolejna górka, ostra nawrotka w lewo i ...prawie pionowa ścieżka po której wspinają się dwaj pierwsi zawodnicy: Krystian i Maciek. Świadomość, że jestem tuż za nimi dodała mi takiej mocy, że dałem radę biec po tym "pionie". Musiałem też bardzo głośno oddychać, bo po chwili Maciek obejrzał się i krzyknął do Krystiana: "o ku@#&@ on tu biegnie a nie wspina się". Nie będę ukrywał, że te słowa dość mocno podbudowały moje biegowe ego, i niestety ich też, bo chłopaki zerwali się i znowu musiałem ich gonić. Pik. Dwa kilometry za nami. Średnia 5:27. Jak na takie przewyższenia to nieźle... ale nie ma co zachwycać się nad sobą tylko gnać do przodu, bo inni zaczęli już wspinać się za mną. Teraz łagodnie pod górę, w lewo przez lasek, w prawo na asfalt. Oj. Chłopaki  przede mną poczuli  asfalt pod butami i zaczęli mi uciekać. Znowu trzeba gonić. Ej. Chwila. Dlaczego już jest meta??? Garmin pokazuje dopiero 2,82 kilometra.

Jak zwykle dziwna mina...

  Jestem trzeci. Normalnie nie wierzę. Tylko ta skrócona trasa. Ehhhh po raz czwarty. Pan kierownik imprezy nie umiał wyjaśnić jak to się stało. Ale nic. Jestem trzeci. Yes. Yes. Yes. Teraz tylko poczekać na resztę i można wracać autobusem do bazy zawodów odebrać puchar. Są kolejni zawodnicy. Trzech chłopaków i pierwsza dziewczyna. I długo, długo nikogo. Coś było nie tak. Po dziesięciu minutach czekania dobiegli ostatni. Okazało się, że "żywe drogowskazy" po przebiegnięciu pierwszych sześciu osób z niewiadomych przyczyn odjechali ze swoich posterunków i dwie ostatnie dziewczyny zgubiły się i wracali się po nie. Ehhhh po raz piąty i na szczęście ostatni. Po dwukrotnym sprawdzeniu czy wszyscy są, można było wreszcie wracać. Rozdanie dyplomów (dla wszystkich za uczestnictwo) i pucharów dla zwycięzców przebiegło bez przeszkód. To była najlepsza część imprezy.



     Podsumowanie. Przebiegłem 2.82 km ze średnią 4:44min/km. Miałem pobiec treningowo, a zacząłem na 150% swoich możliwości i nie odpuściłem do końca. Organizatorzy zaliczyli kilka koszmarnych wpadek. No i byłem TRZECI. TRZEEEECCCCIII. I najważniejsze. Nie złapałem kontuzji, więc Damian będzie zadowolony, że ma z kim pobiec Rzeźnika. I lubię biegać w "terenie".

niedziela, 5 maja 2013

Bez pracy nie ma kołaczy (XII CRACOVIA MARATON)

PROLOG

    Ja to jestem jednak człowiek wielkiej wiary. Na dwa miesiące przed maratonem stłukłem kolano. Potem miałem przerwę od biegania i znikomą liczbę treningów (4 w marcu-30 km i 6 w kwietniu-95km). Do tego zamiast odpoczywać i zbierać siły dwa tygodnie poprzedzające maraton spędziłem w kabinie ciężarówki. Nie było lekko. Ale mimo tych nie sprzyjających warunków chce "złamać" 4 godziny na tych 42195 metrach. Aha. Jeszcze do tego wszystkiego nie lubię biegać po asfalcie. Aha nr 2. Maraton jest w niedzielę a ja w sobotę idę na wesele :D.

   W piątek  wracając z pracy pojechałem odebrać pakiet startowy. To była dobra decyzja. Mało ludzi, brak kolejek, wszystkie rozmiary koszulek dostępne. Koszulka. FANTASTYCZNA. Pod względem jakościowym i graficznym. Tzn smok na lewym ramieniu mistrzostwo świata, na plecach.... no cóż....

913 - być przesądnym czy nie??


Sobota upłynęła weselno-tanecznie. Na wstępie zapowiedziałem, że jestem kierowcą więc jedno miałem z głowy. Żeby oszczędzać nogi zgodziłem się zostać opiekunką Młodego i innych dzieciaków. Pozwalałem im szaleć do woli, dzięki czemu Młodemu koło 21 zaczęły padać baterie i zmuszeni byliśmy udać się do domu. Najważniejsze jest mieć plan jak szybko wyrwać się z imprezy nie urażając nikogo. 
W niedzielę pobudka o 7. Śniadanie i w drogę do Krakowa. Przed stadionem Wisły, gdzie mieściło się całe zaplecze maratonu byliśmy godzinę przed startem. Udało nam się zaparkować przy samym stadionie i tam spotkaliśmy się z Damianem, jego żoną, synem i rodzicami. Moja MPP będzie miała z kim poplotkować pokibicować, Młody z kim pobawić. Wszystko idzie zgodnie z planem. Nawet pogoda dopasowała się i stworzyła idealne warunki do biegania. Z parkingu idziemy całą gromadą zostawić rzeczy w depozycie i potem w okolice startu zlokalizowanego na krakowskich błoniach. Tam obowiązkowa rozgrzewka i obowiązkowe zwiedzanie krzaczków (dlaczego zawsze tak mało toi-toi na tak wielu ludzi??) i można wpychać się do swojej strefy.  Ja do baloników na 4:00, Damian na 3:30 (jest wariat ale to już jego trzeci maraton więc stwierdził, że trzeba poprzeczkę podnieść wysoko). W strefie próbuję nawiązać jakąś znajomość z kimś kto biegnie też na złamanie czterech godzin, bo wiadomo, że zawsze to raźniej z kimś się motywować. Udało mi się dopiero za czwartym razem. Trafiłem na dwóch sympatycznych gości którzy stali w strefie na 4 godziny i łamali 4 godziny, a nie jak ich poprzednicy co biegli na 4:30 czy 5 godzin a po prostu stanęli wcześniej. Nie rozumiem takich ludzi. Pięć minut do startu. Napięcie rośnie. Dwie minuty. Ostatnie zdjęcie i się zaczęło.


Podobno dziubek musi być ;)

START - 10 kilometrów

    Przebiegam przez mate i uruchamiam garmina. Od razu trzeba wyprzedzać bokiem po trawie tych co "strefy pomylili", ale dzięki temu przebiegam obok MPP i Młodego z z którym przybijam piąteczkę i mówię mu, że się widzimy za cztery godziny. Pierwsze pięć kilometrów to okrążenie błoń i pomimo tłoku wychodzą zgodnie z planem, wszystkie w tempie poniżej 5:40. Czwarty to nawet wyszedł mi 5:28 ale to przez MPP, bo mi buziaka posłała i tak jakoś mnie poniosło :D. Następne pięć kilometrów to zwiedzanie Rynku Głównego, Plant, Barbakanu, znowu Rynku, potem Wawelu i powrót na aleje Mickiewicza. Tempo wychodzi od 5:49 do 5:27 co było spowodowane dużą ilością nawrotek, nawrotek i wąskich gardeł. Moi współtowarzysze dochodzą do wniosku, że ktoś na siłę szukał tych 42195 metrów. Nie sposób było się nie zgodzić. Ale można też powiedzieć, że coś za coś. Atrakcyjna wizualnie trasa musi mieć mnóstwo zakrętów.



10 - 21,200 kilometrów

   Opuszczając okolice rynku wbiegam na aleje w miejscu w którym już byłem dwa razy. Za każdym robiąc tam skręt o 90 stopni. Ech. Uroki biegania po mieście. Alejami mamy dość długi przelot po prostej zakończony nawrotką o 180 stopni (chyba naprawdę musieli szukać na siłę tego dystansu). Po trasie można było podziwiać Wawel z innej strony, poczuć powiew bryzy na moście, przebiec tunelem pod rondem gdzie co drugi zegarek gubił sygnał GPS i wracając po nawrotce wypatrywać znajomych którzy dopiero wybiegali z tunelu. Następnie trasa poprowadziła nas prawą stroną Wisły do mostu Piłsudskiego którym wróciliśmy "za Wisłę" i bulwarami aż do ulicy Kotlarskiej. Przy takich długich prostych ponownie utwierdziłem się, że nie lubię biegać po asfalcie i dobrze jest mieć z kim porozmawiać bo inaczej nuda by człowieka wykończyła. Na początku bulwarów garmin oznajmił kolejne zaliczone 5 kilometrów (razem już 15) które średnio wyszły po 5:37. Jest zapas, jest dobrze. Po bulwarach kolejna długa prosta aleją Pokoju, gdzie z naprzeciwka nadbiegali już pierwsi Kenijczycy (do mety mieli  już tylko około 8 kilometrów). Na 20 kilometrze kolejna agrafka i.... niespodzianka. MPP z Młodym i rodziną Damiana czekali na mnie. Myślałem, że zobaczę ich dopiero na mecie, a tu proszę: "suprajs". Tradycyjne piąteczki przybite, można biec na nawrotkę i ponownie przybić piąteczki. I jest półmetek. Kilometry średnio wychodzą po 5:39. Całe 21 kilometrów w 1:57:30 co daje teoretycznie dwie i pół minuty zapasu.
Gdzieś w Krakowie ;)
21,200 - 31 kilometrów

   Po minięciu półmetka pożegnałem się z współtowarzyszami podróży, którzy dysponowali większym zapasem mocy i postanowili "przycisnąć" do 5:30. Na 23 kilometrze coś dziwnego zaczęło dziać mi się z prawym biodrem. Tak jakby się zacierało. Tak dziwnie. Zwolniłem do około 6min/km licząc, że zaraz mi przejdzie. Przeszło... Na drugie biodro i od 29 kilometra bolały mnie obydwa. Wtedy to pierwszy raz zatrzymałem się przy punkcie medycznym, gdzie mi zmrozili bolące miejsca. Nie było dobrze. Ból nie ustępował a ja dodatkowo osłabłem. 30 i 31 kilometr po 8 minut. Szanse na złamanie 4 godzin uciekły bezpowrotnie. Teraz byle do końca. Dodatkowym minusem tego odcinka była trasa po Nowej Hucie. Spędziłem tam pięć lat w szkole i oglądanie po raz kolejny tych szarych blokowisk nie napajało mnie entuzjazmem.

31 kilometrów - META

   Mówią, że maraton to 10 kilometrowy bieg z 32-kilometrową rozgrzewką. Ewentualnie, że na 32 kilometrze czeka na maratończyka wielka ściana, którą trzeba pokonać. Ja swoją ścianę spotkałem duuuużo wcześniej. Bolało, bolało i jeszcze raz bolało. Z początku próbowałem 500 metrów iść, 500 metrów biec, ale wyszło na to, że szybciej szedłem niż biegłem. Kilometry  po 8 minut nie wróżyły nic dobrego. Gdy minęły mnie baloniki oznaczone "4:15" podłamałem się do tego stopnia, że usiadłem na ławeczce i stwierdziłem, że nie ruszę dopóki żona mnie nie zabierze. I obiecałem sobie, że nigdy więcej... Siedząc na ławce, widziałem jak inni też walczą z bóle,m i sobą. To mi dodało trochę otuchy i podjąłem decyzję, że choćby na czworakach to ukończę ten maraton. Przymusowe postój i wizyt w punktach medycznych zaowocowały, że 34 i 35 kilometr zrobiłem w tempie prawie 10 minutowym.
Po wybiegnięciu na bulwary udało mi się przyspieszyć do 8 min/km.Tam wyprzedziły mnie baloniki na "4:30".

  Próbowałem uśmiechnąć się do zdjęcia

Dwa kilometry przed metą próbowałem jeszcze wykrzesać z siebie jakieś pokłady mocy, ale skończyło się na tym, że nogi mi się zaplątały i miałem bliski kontakt z chodnikiem. Nie ma co kombinować. Trzeba ukończyć. Wracam do tempa spacerowego i zmierzam do celu. 500 metrów przed metą słyszę jak Młody woła do mnie: "Tatuś, tatuś, gdzie byłeś tyle czasu, martwiłem się o ciebie...!. Zdołałem wykrztusić tylko: " Żyję" i "popędziłem do mety.

 Dobiegłem? Doszedłem?
Oficjalny czas 4:37:32. Gorzej od zakładanego czasu o ponad 37 minut. Z drugiej strony wygrałem walkę z bólem i samym sobą. Nie wycofałem się i to się liczy.
Zakończenie
   Czas 4:37:32 dał mi 3649 miejsce na 4419 osoby które ukończyły (M30-1207). Do połowy maratonu szło wszystko zgodnie z planem, potem się misterny plan załamał i skończyło się jak widać na załączonym obrazku. Upadła moja teoria, że bez treningów da się zrobić przyzwoity wynik na maratonie. Z drugiej strony byłem przekonany, że jeśli już mnie coś będzie boleć to stłuczone kolano a nie biodra. Dziwna sprawa. 
  Damianowi też się nie udało złamać 3:30. Dwa kilometry przed metą dopadła go kolka z prawej strony, a gdy próbował ją pokonać zaatakowała z lewej strony. Suma sumarum wyszło mu 3:35:32.
  Dwa dni później założyłem się  z Damianem o dobrą whisky, że na trzecim swoim maratonie zejdę poniżej 3;30. Trzeba się zabrać ostro do pracy.
     
          

czwartek, 7 marca 2013

Pierwsza myśl jest najlepsza....

    W styczniu nabiegałem 150 kilometrów. Jak na moje wolne zasoby czasowe to całkiem sporo.  Luty prezentuje się jeszcze lepiej.  Do 20 mam już 168 kilometrów.  I właśnie dwudziestego lutego cały misterny plan przygotowania do pierwszego maratonu wzięli diabli.
   Jak wychodziłem z domu pogoda była świetna do biegania. Delikatny mrozik, bezchmurne niebo pełne gwiazd, zero wiatru. Po drugim kilometrze zerwał się wiatr. Zrobiło się nieprzyjemnie. Piętnaście minut później niebo zrobiło się ciemne i zaczął sypać delikatnie śnieg. Kilka minut i była już porządna burza śnieżna. Rzut oka na zegarek. 6 kilometrów zrobione. Za kilometr skręt w drogę do domu i kończę na dziś. Dobiegam do skrzyżowania i już mam skręcać gdy nachodzą mnie głupie myśli. 
"A może by tak dokręcić jeszcze te trzy kilometry. Nie no, miałeś kończyć.  Kończyć jak się fajnie biegnie. Kończ chłopie. Nie. Biegnę dalej. "
Jak pomyślałem tak zrobiłem. Miała być dziesiątka i będzie. Pik. Jest ósmy kilometr. Teraz jeszcze tylko zawrotka i z powrotem do domu. I jak mnie nagle krawężnik nie walnie w kolano. Skurczybyk wziął mnie z zaskoczenia..... Chwila. Krawężniki nie atakują ludzi. To ja się poślizgnąłem i przewróciłem. Ale jak to tak. Dlaczego tak boli. Aaaaałaaaa. Kolano spuchło do rozmiarów arbuza. Pozbierałem się z drogi ale nie dam rady iść,  a skakanie na jednej nodze przez dwa kilometry po śniegu też jest ryzykowne. Nie mam wyjścia. Muszę dzwonić po MPP. 
    W domu MPP najpierw mnie opierniczyła za moją głupotę poużalała się nad moim losem, potem wysmarowała kolano altacetem, owineła bandażem elastycznym i kazała się modlić, żeby to było tylko stłuczenie a nie coś poważniejszego. Bo inaczej to ona mi dopiero pokaże... 
Po kilku dniach mogłem już w miarę normalnie chodzić, a po dwóch tygodniach opuchlizna znikła. Niestety dostałem zakaz intesywnych treningów na najbliższy miesiąc więc już wiem, że Półmaratonu Marzanny nie pobiegnę. A miał to być generalny sprawdzian przed maratonem. Ale dam radę. Cracovio nadchodzę...