MISSION IMPOSSIBLE TEAM

MISSION IMPOSSIBLE TEAM

niedziela, 26 maja 2013

Na swoim podwórku (II Koszycki Bieg po Zdrowie)


     Miesiąc po maratonie miała odbyć się druga edycja terenowego biegu na 5 kilometrów w mojej miejscowości przy okazji Dni Koszyc. Wachałem się czy wystartować, bo wiedziałem, że na pewno będę chciał pobiec na 100%, a gdybym złapał kontuzje na tydzień przed Rzeźnikiem to Damian połamał by mi nogi. Ale chwila. Jakim Rzeźniku. Przecież na Cracovii obiecałem sobie, że nigdy więcej dystansów powyżej 10 kilometrów. Niestety ja już tak mam, że jak przestanie mnie boleć to zapominam o swoich "obietnicach". Po konsultacjach z kołczem ( MPP ) i rzeźnikowym partnerem wykombinowałem sobie, że startuje i w czasie biegu zobaczę  czy robię go na 100% czy treningowo. Podstawowym kryterium miało być miejsce  które mogłem zająć. 
        Start biegu miał być w samo południe. Zapisać się i odebrać nr startowy zgłosiłem się godzinę wcześniej. I od początku panował haos organizacyjny. Najpierw nikt nie wiedział w której szkolnej sali są zapisy. Po kilku minutach błądzenia znalazłem. Niestety zapisać się nie dało, ponieważ chłopak który miał numery startowe i druki oświadczenia  o stanie zdrowia już dojeżdżał. Przez najbliższe 20 minut jechał, a miał do pokonania 15 kilometrów. Ehhhh. Oczekując na zapisy próbowałem wypatrzeć moją konkurencję. Spotkałem dwóch: Krystiana i Maćka. Chwila niezobowiązującej rozmowy i zaczęli mnie sprawdzać. Jakie mam czasy na pięć, dziesięć kilometrów. W ile robię półmaraton i maraton. Moje odpowiedzi ich usatysfakcjonowały tzn. nie stanowiłem dla nich zagrożenia. W końcu udało się zapisać ale okazało się, że coś nas strasznie mało. Zapada decyzja , że czekamy na spóźnialskich. Pięć minut. Dziesięć. Pół godziny. Zgłosiło się raptem dziesięć osób. Coś było nie tak. Po chwili wyjaśniło się. Organizatorzy na portalach dla biegaczy podali inną datę zawodów niż była faktycznie. Ehhhh po raz drugi. Szybka narada sztabu i zapada decyzja : jedziemy... Yyyy, ale jak to jedziemy panie kierowniku jak mieliśmy biegać??? A bo, zawody nie tu startują. Musimy podjechać trzy kilometry autobusem, ale spoko. Przywieziemy was też z powrotem... Uffff.
       Na starcie realnie oceniłem swoje szanse. Startuje siedmiu chłopaków i trzy dziewczyny. Z dziewczynami mam szansę (chyba), dwóch chłopaków z mojej kategorii wiekowo-wagowej, reszta nie dość, że z dziesięć lat młodsza to jeszcze pół mojej wagi mają. Biegnę treningowo.


   Ustawiwszy się na starcie, zadałem "kierownikowi" głupie pytanie: A trasa jest jakoś oznaczona?? No trasa z początku jest jak w zeszłym roku. Potem jest mała zmiana ale tam zaznaczyliśmy taśmą gdzie skręcić... Heloooł. Ja nie biegłem w zeszłym roku, tak jak sześcioro innych. Może by warto zaznaczyć newralgiczne miejsca... No dobra. Coś wymyślimy.... Ehhhhh nr 3. Na szczęście przyjechali za nami chłopaki na skuterach, których wykorzystaliśmy jako żywe drogowskazy. Można zaczynać.
Trasa od początku prowadziła mocno w dół po kamienistej nawierzchni. Po pierwszym zakręcie rzut oka na stawkę. Jest nieźle. Jestem piąty. Przed sobą mam tylko zawodników wagi piórkowej. Ci z mojej  kategorii za mną, dziewczyny całkiem z tyłu. Jest nieźle. Rzut oka na zegarek. Chwilowe tempo 2:30. Jest dobrze...ILE??????? Hesus Maryja. To dlatego tak mi w płucach gwizda. Ładnie mi treningowo. Po pierwszych siedmiuset metrach żywy drogowskaz pokazuje żeby skręcić w lewo i zaczynam biec polną drogą. Takie tereny lubię. Pik. Pierwszy kilometr zaliczony w 3:38. Masakra. W życiu nie biegłem tak szybko ale teraz teren zaczął robić się pagórkowaty więc będzie wolniej. Za pierwszym wzniesieniem natknąłem się na jednego z młodych co byli przede mną. Leżał na ścieżce i głośno oddychał. Pytam się go czy wszystko w porządku. Dał radę tylko kciukem pokazać, że jest okej. Skoro tak to mogę biec dalej i oznacza to, że jestem już czwarty. Na drugim podbiegu doganiam kolejnego "juniora". Idzie pomału trzymając się za brzuch (ze śladów na ścieżce wynika, że przed chwilą zwrócił śniadanie). Znowu pytam czy wszystko w porządku. Tym razem otrzymałem konkretną odpowiedź, że tak tylko za mocno ruszył i teraz cierpi. Jupii. Jestem trzeci. Co prawda do mety jeszcze trzy i pół kilometra, ale teraz już mi nikt nie zabierze podium. Kolejna górka, ostra nawrotka w lewo i ...prawie pionowa ścieżka po której wspinają się dwaj pierwsi zawodnicy: Krystian i Maciek. Świadomość, że jestem tuż za nimi dodała mi takiej mocy, że dałem radę biec po tym "pionie". Musiałem też bardzo głośno oddychać, bo po chwili Maciek obejrzał się i krzyknął do Krystiana: "o ku@#&@ on tu biegnie a nie wspina się". Nie będę ukrywał, że te słowa dość mocno podbudowały moje biegowe ego, i niestety ich też, bo chłopaki zerwali się i znowu musiałem ich gonić. Pik. Dwa kilometry za nami. Średnia 5:27. Jak na takie przewyższenia to nieźle... ale nie ma co zachwycać się nad sobą tylko gnać do przodu, bo inni zaczęli już wspinać się za mną. Teraz łagodnie pod górę, w lewo przez lasek, w prawo na asfalt. Oj. Chłopaki  przede mną poczuli  asfalt pod butami i zaczęli mi uciekać. Znowu trzeba gonić. Ej. Chwila. Dlaczego już jest meta??? Garmin pokazuje dopiero 2,82 kilometra.

Jak zwykle dziwna mina...

  Jestem trzeci. Normalnie nie wierzę. Tylko ta skrócona trasa. Ehhhh po raz czwarty. Pan kierownik imprezy nie umiał wyjaśnić jak to się stało. Ale nic. Jestem trzeci. Yes. Yes. Yes. Teraz tylko poczekać na resztę i można wracać autobusem do bazy zawodów odebrać puchar. Są kolejni zawodnicy. Trzech chłopaków i pierwsza dziewczyna. I długo, długo nikogo. Coś było nie tak. Po dziesięciu minutach czekania dobiegli ostatni. Okazało się, że "żywe drogowskazy" po przebiegnięciu pierwszych sześciu osób z niewiadomych przyczyn odjechali ze swoich posterunków i dwie ostatnie dziewczyny zgubiły się i wracali się po nie. Ehhhh po raz piąty i na szczęście ostatni. Po dwukrotnym sprawdzeniu czy wszyscy są, można było wreszcie wracać. Rozdanie dyplomów (dla wszystkich za uczestnictwo) i pucharów dla zwycięzców przebiegło bez przeszkód. To była najlepsza część imprezy.



     Podsumowanie. Przebiegłem 2.82 km ze średnią 4:44min/km. Miałem pobiec treningowo, a zacząłem na 150% swoich możliwości i nie odpuściłem do końca. Organizatorzy zaliczyli kilka koszmarnych wpadek. No i byłem TRZECI. TRZEEEECCCCIII. I najważniejsze. Nie złapałem kontuzji, więc Damian będzie zadowolony, że ma z kim pobiec Rzeźnika. I lubię biegać w "terenie".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz